Sanki we wrześniu ???

Tym razem to nie było żadne koło podbiegunowe ani lodowiec. Miałam na studiach koleżankę, która w przeciwieństwie do mnie (letnia sukienka końcem grudnia lub bikini w lutym) pakowała narty i jechała poszaleć na stoku … w lecie.

Niesamowita Madera 🙂 (foto – Asia Romaniuk)

Oczywiście pierwszą rzeczą po przylocie na Madere były obowiązkowe testy na covid19, u mnie na szczęście u mnie wyszedł negatywny 🙂 W hotelu również obowiązywało noszenie maseczek w przestrzeniach otwartych oraz jednorazowej rękawiczki (podczas nakładania jedzenia) w resteuracji. Dostosowałam się do wymogów i cieszyłam wyjazdem. Podobnie podchodzę do ograniczeń związanych z SM, choroba nie jest powodem, żeby rezygnować ze swoich pragnień!

O wyjeździe na Maderę marzyłam od dawna … mniej więcej od czasu, gdy „odkryłam” ich unikatowy na skalę świata sposób jeżdżenia na sankach 😉 Samo Funchal, stolica wyspy i miasto z którego pochodzi Cristiano Ronaldo jest bardzo górzyste, dlatego jest tam możliwy zjazd saniami … po asfalcie. O ile jest to bardzo fajne przeżycie, to długie spacery z powodu znacznych zmian wysokości niestety w moim przypadku odpadały 😦

Kolejną atrakcją było zwiedzanie wschodniej części wyspy z Dragon Tour, off-road po częściach niedostępnych dla autokarów. Miałam szczęście i przypadło mi miejsce na samym przodzie. Na pewno ten przejazd dostarczał więcej adrenaliny niż sanki i mnóstwo spektakularnych widoków. Część drogi prowadziła przez prastary las laurowy (laurisilva) z postojem na zobaczenie dawnej maderskiej zabudowy – domki Palheiro w miejscowości Santana. Na koniec wizyta w tradycyjnym poncha % barze 😉

Jak człowiek się uprze, medycyna jest bezsilna!

To hasło wyniosłam z jakiegoś szkolenia albo warsztatów i jest ono dla mnie (jeśli tak można powiedzieć) bardziej niż prawdziwe. Ponoć w życiu nic nie dzieje się przez przypadek (przynajmniej ja w przypadki nie wierzę). Tak samo jak z czyimś tzw. „szczęściem” za którym stoi ciężka praca i wiele wyrzeczeń. Tak naprawdę tylko ja wiem, jak (bardzo) musiałam „zaciskać zęby”, żeby zobaczyć te wszystkie fantastyczne miejsca w których byłam. Trafiłam niedawno na niesamowite wideo pokazujące, że jak coś jest dla Ciebie ważne, to będziesz o to walczyć!

Ucz się, ucz …

SZWAJCARIA 🙂

… bo nauka to potęgi klucz. Bynajmniej tak do tego nie podchodziłam, jak rozpoczęłam w wieku 13 lat (dodatkowo) naukę języka niemieckiego. Jednak ta umiejętność bardzo mi się przydała po ukończeniu studiów (kilka lat pracowałam w korporacjach dla klientów z krajów niemieckojęzycznych). A najbardziej przydała mi sie w 2015 roku, kiedy byłam odpowiedzialna wraz z moim teamem za transition / outsorcowanie części zadań z pewnej firmy w Zurychu do innej firmy w Krakowie (wiadomo, niższe koszty pracy).

Żeby było ciekawiej, miesiąc wcześniej kupiłam mieszkanie (stan surowy), więc wyjazd do Szwajcarii był paradoksalnie świetnym zrządzeniem losu 😉 Czasem się zastanawiam jak wtedy to wszystko ogarnęłam?

NEVER GIVE UP !!!

Inspirują mnie inni ludzie

W początkach mojego „świadomego chorowania”, czyli po jakiś +/- 6-ciu latach od faktycznego zachorowania (skomplikowana historia & „nie polecam” rodziców lekarzy 😛 ) motywowałam się historiami innych ambitnych, niezwykłych ludzi. Jedną z takich osób jest Iron Nun (Madonna Buder). Bardzo podoba mi się jej życiowe motto: THE ONLY FAILURE IS NOT TO TRY. Poniżej wklejam link do jednego z filmików opowiadających o jej niesamowitym życiu i grafikę, która nieraz była moim „motorem napędowym” 😉

Co Cię nie zabije, to Cię wzmocni

Chyba każdy zna / słyszał powyższą frazę. Mnie było bardzo ciężko pogodzić się z diagnozą, poukładać sobie świat w nowo zastanym, absolutnie nieplanowanym & nieprzewidywalnym porządku. Hey, ja miałam po prostu pójść na studia, wyjść za mąż i chodzić do pracy, a nie latać w pojedynkę, na własną rękę do Iranu 😉 Życie mi się ułożyło zupełnie inaczej niż myślałam, ale fajnie jest planować z koleżanką Gwiazdkę 2020 na Madagaskarze lub w Kenii 🙂

Vienna calling & travelling calls ;)

2012 był niesamowitym rokiem nie tylko pod względem podrózy, ale również imprezowania 😉 Couch Surfing w wybrany weekend raz w roku miał zwyczaj organizować w danym mieście szereg imprez (np. impreza w tramwaju – trochę ciężko potańczyć, ale wrażażenia niesamowite) zwiedzania, pikników czy zabaw na świeżym powietrzu. Mój pierwszy CS gość przyjechał do Krakowa właśnie z tego powodu, a kilka lat później spotkałam go w Zurychu podczas służbowego wyjazdu.

Mój plan podróżniczy oprócz wyjazdów obejmował jeszcze takie imprezy jak Cracow Gathering & Vienna Calling, ale raczej nie brał pod uwagę ślubu mojej bdb koleżanki ze studiów. Ale jak już dostałam zaproszenie, to przecież nie mogłam odmówić 😉 Wtedy byłam prawdziwym & świetnie zorganizowanym „wulkanem energii”, następny weekend spędzałam już w Londynie 😉

Jak zwykle, znów zatrzymałam się u kogoś z CS, do kogo dotarłam w sobotę nad ranem. Mój host odebrał mnie, wytłumaczył gdzie śpię, podstawowe zasady u niego obowiązujące, dał klucze do swojego mieszkania i powiedział „Enjoy London!” 🙂 To była już moje kolejna wizyta w tym mieście i poza typowo brytyjskim fish & chips, chciałam pospacerować po miejscach, które szczególnie lubię np. Camden Market czy wybrzeże Tamizy. Wyjątkowo zapadło mi w pamięć przejście ludzi z Hare Krishna & wizytę w M&M`s world – 2 tygodnie później moja siostra Monika wychodziła za mąż za Marka – M&M 😉

Idealny prezent dla kochanej siostry 😉

2012 – najlepszy rok w moim życiu

FB mi czasem przypomina / wyświetla stare foto … miło powspominać dawne czasy. Ludzki mózg w zaskakujący sposób zapamiętuje dobre, fajne rzeczy, chociaż nieraz też miałam problemy z kolejną przeprowadzką, zmianą mieszkania, kolejną zmianą pracy … Wszystkie moje wyjazdy, łącznie z Brazylią (!) organizowałam sama. Z czego po latach jestem niesamowicie dumna 🙂

To jest jedna z najbardziej magicznych rzeczy jakie mi się wydarzyły w życiu. W lutym spisałam sobie plan podróżniczy na 2012, ot tak gdzie bym chciała pojechać i włożyłam kartkę „ad acta”. Potem zaczęłam naprawdę fajną pracę, która pozwoliła mi urzeczywistnić ten plan i jeszcze sporo poimprezować 😉 W pracy pierwszy, drugi wyjazd przeszły bez większego echa, ale kolejne już niekoniecznie. Wyjeżdżając średnio co miesiąc, przebyłam w 7 miesięcy (równocześnie pracując) dystans 40 tys km, odwiedzając 17 różnych krajów, a wisienką na torcie był samodzielny wyjazd do Rio de Janeiro 😉 Pod koniec roku w/w kartka jakoś znów wpadła w moje ręcę … dosłownie usiadłam z wrażenia!

undefined

Pierwszym wyjazdem był Paryż -> Lazurowe Wybrzeże -> Mediolan -> Kraków, absolutnienie niesamowity tydzień+ (9 dni) w podróży. Do dzisiaj doskonale pamiętam moment, jak pierwszy raz ujrzałam wieżę Eiffel. Na wszystkich wyjazdach nocowałam w ramach Couch Surfing, a nieodlącznym elementem były tzw. chińskie zupki, nie ma to jak zdrowa kuchnia 😉 Przeglądam fotki w moim FB albumie z tego wyjazdu & trudno jakąś the best wybrać, każda to mnóstwo niesamowitych wspomnień ;).

W Paryżu spędziłam 3 dni, zwiedzając głównie na piechotę (30 km w 1 dzień, dziś niestety nierealne) i podziwiając naj zabytki tego pięknego miasta, pływając po Sekwanie czy słuchając „Belle” pod katedrą Notre Dame. Teraz naprawdę cieszę się z tamtych odważnych decyzji i dziękuję losowi za ten cudowny rok. Następnym punktem była Marsylia, do której pojechałam słynnym francuskim TGV (pierwsza klasa była w tej samej cenie, co druga, więc wybór był prosty) – prawie 1000 km w 3h. Moj host w Marsylii zabrał mnie na powitanie, na wycieczkę motocyklem wzdłuż wybrzeża. Do dzisiaj pamiętam tamto wspaniałe uczucie bycia znów w podróży 🙂

Côte d’Azur 🙂

W Marsylii wspięłam się do Notre Dame de la Garde (fotka w lewym, górnym rogu) i zwiedziłam miasto. Jak planowałam mój wyjazd, Google stwierdził, że z Marsylii do St. Tropez jest 160 km, przy czym w praktyce okazało się, że przejechanie tego dystansu (z powodu bardzo krętej drogi) zajmuje min. 4h. Uważam, że z tego powodu ta miejscowość została tak wypromowana. Na Lazurowym Wybrzeżu jest mnóstwo bardzo podobnych miasteczek, tyle, że one nie mialy tak słynnego żandarma.

Ostatnim (tak wtedy myślałam) punktem miało być Monaco. Jako, że lubię unikatowe miejsca, z przyjemnością przyjechałam drugi raz do tego wyjątkowego księstwa. Pomijając to, że lubię pieniądze i high life (tak, wiem, w Polsce nie wypada się tym chwalić), to jest to jedyne państwo na świecie, które mogłam obejść na piechotę w godzinę 🙂 Myślałam, że jeszcze odwiedzę San Remo, ale pani kasjerka w Monaco sprzedała mi bilet bezpośrednio do Mediolanu, gdzie pogoda akurat była lepsza. W tym mieście zachwyca mnie tylko bazylika Il Duomo, więc postanowiłam tam pójść. Tyle, że w pewnym miejscu wszystko pozagradzane, ponieważ za jakieś 10 min miał tamtędy przejeżdżać sam papież, Benedykt XVI. To się nazywa być gdzieś w odpowiednim miejscu & czasie.

Joseph Ratzinger – papież Benedykt XVI

*oprócz „spotkania” papieża, jazdy motocyklem po Lazurowym Wybrzeżu czy odwiedzeniu St Tropez, ustanowiłam kolejny prywatny rekord – w godzinę byłam w 3 krajach: wyjechałam z Monaco (to też jest kraj!), przejechałam kawałek Francji i dotarłam do Włoch. I to wszystko w 1h, tyle czasu wystarczy, żeby obejść jedno (wyjątkowe) państewko 😉

#stay home – co wtedy robić?

Od dawna bardzo lubiłam czytać. Zachorowanie na stwardnienie rozsiane popchnęło mnie do czytania na temat ludzkiego mózgu, który jest najbardziej fascynującym narządem jaki mamy w swoim ciele. Dostałam niedawno od Mamy krótkie opracowanie dotycząca życia z tą chorobą. Jest ona o tyle ciekawa, że napisana przez praktyka, czyli inną osobę na to chorującą. Nie jestem fanem zaczytywania się w opisach tej nie do końca wyjaśnionej choroby. Natomiast ta książka jest bardzo ciekawa, napisana przystępnym językiem. Ten wpis niestety z powodu ogólnoświatowej pandemii nie dotyczy kolejnej fajnej podróży, ale staram się efektywnie wykorzystać czas „przymusowego” pobytu w mieszkaniu.

Home, sweet home ;)

Moja rodzina (ze względów bezpieczeństwa) ściągnęła mnie do mojego (bardzo dawnego) domu w Łańcucie. Wiem, że wszystkiemu przyświecał szczytny cel, ale powrót do własnego lokum po 7 tygodniach był najfajniejszą podróżą w tym roku 😉 póki co. Człowiek nie docenia luksusu swojego własnego mieszkania, dopóki go „nie straci” 😛

Bring me BACK to MY life!

Jedna z moich ulubionych piosenek podsunęła mi pomysł na tytuł tego postu.

Nie tak miał wyglądać mój prezent urodzinowy!

W samolocie powrotnym z Kuby (na której też nie planowałam być 😛 ) wymyśliłam, że skoro mam niedługo 35-te urodziny to trzeba zrobić coś naprawdę extra – NYC! Potem zmieniłam zdanie (wizy kubańska, a zwlaszcza irańska, po śmierci generała Sulejmaniego) na Maderę (tamtejsze sanki od dawna mnie kuszą), a skończyłam w najmniej spodziewanym miejscu – swoim rodzinnym domu 😦